FanFiction.pl wiersze poezja serwis poetycko - literacki

u t w ó r


kategoria : / /



W poszukiwaniu przeznaczenia

a u t o r :    XMenEvoFan


w s t ę p :   

Tuż przed rozpoczęciem wakacji Aastrid dowiaduje się, że razem z mamą musi wyjechać do Los Angeles, gdzie odnajduje swoją zaginioną przyjaciółkę.



u t w ó r :

Ile czasu może trwać lekcja matematyki? Dzisiaj wydaje mi się, że może ciągnąć się w nieskończoność. Była to ostatnia lekcja, jaka miała się odbyć w gimnazjum. Teraz tylko bal trzecich klas i trzeba będzie pożegnać się z ukochaną Warszawą.

Retrospekcja
- Kochanie, wyjeżdżamy.
- Na wakacje?
- Nie. Wyprowadzamy się.
- Co? - czy moja matka sobie żartuje? Mieszkam tu od urodzenia. Nie chcę się wyprowadzać. - Gdzie?
- Do Los Angeles.
- CO?! Ale... Dlaczego? - łza stanęła mi w oku. W sumie, co ja tu zostawiam? Wspomnienia po zaginionej przyjaciółce? Zniknęła bez śladu pół roku temu. Jej rodzice nie chcą z nikim na ten temat rozmawiać. W sumie, nie mam tu więcej przyjaciół. Nie wiem dlaczego, niby jestem lubiana, ale poza Alicją nie miałam tu więcej prawdziwych przyjaciół. Tylko dobrych znajomych.
- Ponieważ już kupiłam tam dom.
- Ale po co Ci dom na drugim końcu świata? Nie chcesz już mieszkać w Polsce?
- Nie o to chodzi. Niestety nie mogę już dłużej tutaj pracować. Przyjechał nowy sędzia, a moją jedyną szansą na zachowanie posady jest wyjazd i praca za granicą. Wybrałam Beywill w Los Angeles.
Koniec retrospekcji

W końcu zadzwonił dzwonek. Sama nie wiem, czy ten upragniony, czy znienawidzony. Wszyscy wesoło rozmawiali o swoich planach na wakcje, tylko ja powoli pakując książki miałam smutną minę.
- Hej, co się dzieje? - podeszła do mnie wesoła Karolina.
- Jestem przygnębiona z pewnego powodu.
- Jakiego, jeśli wolno zapytać?
- Wyprowadzki. Do Beywill. To w Los Angeles. - powiedziałam i wyminęłam zszokowaną dziewczynę. Gdy byłam już przy drzwich wyjściowych szkoły podbiegła do mnie i chwyciła za ramię.
- Jak to się wyprowadzasz?! - krzyczała. Usłyszał to mój kumpel, który akórat przechodził niedaleko. Po chwili zostałam obładowana przez nich pytaniami.
- Posłuchajcie, nie chcę tam jechać. Tutaj jest fajnie. Ale moja mama dostała tam pracę, a tutaj już pracować nie może. Muszę jechać.
- Wiesz, ja Ci się nie dziwię, że nie chcesz jechać. Tam jest podobno wielu mutantów. - skomentował Mariusz.
- Mutantów? - popatrzyłam na niego zdziwiona.
- Nooo... Nie oglądasz wiadomości?!
- Może rzeczywiście coś takiego mówili. Ale owszem, nie oglądam wiadomości, jeśli jeszcze o tym nie wiesz.
- No to posłuchaj tego. - powiedział wygrzebując z plecaka gazetę, oczywiście również wiadomości. - "Mutanci atakują!" nagłówek już mówi dużo. Masz, czytaj dalej.
Wzięłam od niego gazetę i zaczęłam czytać artykół. "Ostatnie odkrycie wstrząsnęło światem. Okazuje się, że pomiędzy nami żyją mutanci. Mają oni nadprzyrodzone moce. Ostatni napad mutatnów na sklep z biżuterią utwierdził władze w twierdzeniu, iż są oni niebiezpieczni. Mimo tego faktu minister szkolnictwa zadecydował, że będą oni nadal uczęszczać do szkół. Wszyscy rodzice się przeciwko temu butnują, podobnie jak uczniowie a nawet nauczyciele." Poniżej było napisane jaki procent mutanci stanowią w danych miastach. W Beywill było to 32% czyli ponad średnią światową, która wynosiła 22%. Oddałam gazetę Mariuszowi.
- Widzisz? Mam nadzieję, że nic Ci się nie stanie.
- Ta. Normalnie horror - powiedziałam z ironią.
- Nie obchodzi Cię to?!
- Jak narazie, myślę tylko o tym, że opuszczam Warszawę, reszta mnie raczej nie obchodzi. Równie dobrze mogłabym jechać na... - przejrzałam jeszcze raz listę w gazecie - ...na Genoshę. Tam jest 100% mutantów. Ważne, że to nie będzie Warszawa.
- Masz dziwny sposób myślenia.
- Może. Widzimy się wieczorem. Pa. - Nie wiedziałam jeszcze, że to JUŻ pożegnanie.
Szłam miastem rozmyślając, czy moim przeznaczeniem jest tu pozostać, czy może pojechać? Język nie był problemem, bo angielkim posługuję się bez problemu.
- Mamo! Jestem. - poinformowałam rzucając plecak na podłogę.
- Mam wiadomość. Samolot mamy dzisiaj o 18:00
- Co?! Ale impreza...
- Wiem. Jutro rano mam pierwszą rozprawę. Musimy lecieć dzisiaj wieczorem.
- Ale... Przecież to najważniejsza impreza w całmym moim życiu!
- Wiem. Ale nic na to nie poradzę.
- Ty wszytsko wiesz?! Tak?! Ale za to nic nie rozumiesz! - poszłam do pokoju. Lerzałam na łóżku pogrążona w płaczu. Z biórka wzięłam moje zdjęcie z Alicją i mocno je ściskając usiadłam na parapecie. Wiem, że do takiej sceny pasowałaby burza i ulewny deszcz, ale jak na przekór była piękna pogoda. Przez to jeszcze trudniej rozstać mi się ze stolicą. Stolicą Polski i mojego dzieciństwa. Z westchnieniem zaczęłam pakować moje rzeczy do torby. Potem siedziałam na środku już pustego pokoju w myślach rzegnając się z nim.
- Musismy już jechać na lotnisko. Taksówka stoi pod domem. - powoli ciągnąc za sobą bagaż zeszłam na dół. Jadąc taksówką przyglądałam się wszystkim ulubionym miejscą po raz ostatni. Na lotnisku zanim wsiadłyśmy do samolotu zadzwoniłam do Radka, z którym szłam na imprezę, z informacją, że nie idę i wyjeżdżam. Źle to przyjął, ale nic na to nie poradzę.
W samolocie gdy już odnalazłyśmy swoje miejsca i siedziałyśmy zaczęłam sie zastanawiać, czy może jednak tam będzie lepiej? Koło mnie usiadła jakaś dziewczyna. Gdy mama poszła do toalety zapytałam czemu leci sama.
- To długa historia, ale niestety nie mogę Ci jej opowiedzieć. A tak w ogóle to jestem Julia, a Ty?
- Aastrid.
- Fajnie. Ale jesteś z Polski, a to nie jest polskie imię.
- Wiem. Ale tak mnie nazwali rodzice. Do kogo lecisz?
- Do... Szkoły z internatem. A Ty?
- Moja mama będzie tam pracować w sądzie.
Jeszcze trochę pogadałyśmy, a potem wszyscy poszli spać. Na miejscu wylądowaliśmy o 4:00 rano. Dostałyśmy bagaże i zamówiłyśmy taksówkę. Wsiadając do niej pożegnałam się z Julią i dałam jej swój numer komórki. Gdy dojechałyśmy, okazało się, że ten "dom" to potężna willa. Nie wiem, czy mi się to podoba. Niby fajnie, ale w takim wielkim budynku mogłoby mieszkać przynajmniej 20 osób. Wkroczyłam do swojego nowego pokoju. Był wielki, miał około 30 metrów kwadratowych, bardzo jasny, bo jedna ściana była jednym wielkim oknem, pomalowany na jasne, pastelowe kolory. Całkiem przyjemnie, ale to nie Warszawa. Rozpakowałam się, i poszłam na dół do kuchni.
- I jak Ci się podoba Twój nowy pokuj? - zapytała mama stwaiając przedemną szklankę z cherbatą.
- Całkiem przyjemny. Kiedy masz rozprawę?
- O 9:00. Nie chcesz się przespać? Jest dopiero 5:00.
- Spałam w samolocie, ale może rzeczywiście się trochę zdrzemnę.
- Aha! Zapomniałam Ci powiedzieć, że tutaj wakcje kończą się za tydzień.
- Co?! Przecież dzisiaj się zaczęły!
- Owszem. W Polsce. Ale tutaj już się kończą. - normalnie super! Tak nie mogłam doczekać się wakacji, a tu okazuje się, że będą one trwały tydzień!
- To jest okropne! Odechciało mi się spać. Idę się przejść.
- Dobrze. - wzięłam z wieszaka moją bluzę i wyszłam. O tej godzinie było chłodno i przyjemnie cicho. Szłam przed siebie. Miasteczko było całkiem przyjemne mimo tego, że teraz wydawało się opuszczone. Widziałam liceum, do którego będę chodzić, i jakąś inną szkołę. To chyba ta z internatem do której ma chodzić Julia. Przeszłam się po parku wsłuchując się deszcz szeleszczący w liściach drzew. Może nawet mi się tu spodoba. W Warszawie o tej godzinie jest zazwyczaj już sporo ludzi chodzących po ulicach, tutaj nie spotkałam jeszcze nikogo. To przyjemne mieć miasto tylko dla siebie.

Część II
Alicja Markowska

Gdy wracałam do domu było już po 10:00. Siedziałam oglądając telewiezję. Stało się coś dziwnego, bo włączyłam wiadomości. Leciał jakiś dokument na temat Beywill. Byłam zmęczona więc lekko przysnęłam. Po paru minutach przetarłam oczy i spojrzałam na telewizor. Nagle, pomiędzy ludźmi dostrzegłam moją zaginioną przyjaciółkę Alicję. Szybko wstałam i podłośniłam telewizor. Niestety nie było o niej mowy, szła tylko w tle. Nie słuchałam już o czym mówią, tylko wstałam i poszłam do kuchni po jabłko.
Po jakimś czasie przyszła mama.
- Hej mamuś. Jak rozprawa?
- Dobrze. Wygraliśmy - powiedziała uśmiechając się. - Co robiłaś przez ten czas?
- Byłam na spacerze, potem siedziałam w domu.
- Poznałaś kogoś na spacerze?
- O takiej godzinie? To nie Warszawa, tutaj ludzie nie należą do rannych ptaszków. Raczej.
- Niedługo to się zmieni. Poczekaj do początku roku szkolnego.
- Może. - nie chciałam narazie mówić mamie o Alicji. Wzięłaby mnie za idiotkę i od razu wysłała do psychatry. - Idę się przejść. Może teraz kogoś spotkam.
Zdecydowałam poszukać jej na własną rękę. Może się kogoś zapytam, bo nie będę przecież sprawdzać każdego domofonu. Najlepiej kogoś w naszym wieku. Większe szanse, że będą się znać.
Gdy szłam przez miasto szukając wzrokiem kogoś w przypuszczalnie moim wieku spotkałam Julię.
- Hej - przywitałam się
- O, cześć. I jak Ci się tu podoba?
- Fajnie. Może nie będzie tak tragicznie jak sądziłam. A Tobie?
- Całkiem nieźle. Nawet poznałam już kilka miłych osób.
- Szczęściara. Ja jeszcze nikogo tu nie znam. Ale... wiem, że to zabrzmi głupio, ale moja przyjaciółka zaginęła pór roku temu, i jestem prawie pewna, że mieszka gdzieś tu w mieście. Widziałam w wiadomościach.
- Serio? Ciekawe. Po prostu zaginęła? Nic o niej nie wiadomo?
- No, jednego dnia była, a drugiego już nie. Jej rodzice nie chcą się na ten temat wypowiadać, więc wszyscy jej znajomi uznali, że zaginęła. Może ona teraz mieszka w tej szkole z internatem co Ty? W ogóle gdzie ta szkoła?
- Niedaleko. A jak ona się nazywa?
- Alicja Markowska. Znasz?
- Raczej nie. Poznałam dopiero kilka osób. Ale jakby co to się odezwę i powiem, że jej szukałaś.
- Ok, dzięki. Nie widziałam jej już ponad pół roku.
Nadzieja, że znajdę przyjaciółkę, dodawała mi otuchy. Zawsze to ktoś komu mogę się wyżalić.
- Dużo osób mieszka u Was w szkole?
- Instytucie. Narazie nie, bo niedawno go otworzyli, ale za pół roku już pewnie będzie zapełniony.
- Aha.
- Głupio, że wakacje się kończą. W Polsce się dopiero zaczęły.
- To samo sobie pomyślałam. Nie mogę tego przeboleć.
- Chociaż może to dobrze. Nie zdążymi nic zapomnieć - zaśmiałyśmy się. Nie miałam ochoty na dłuższe poszukiwania. Pogadałyśmy trochę, a potem poszłam do domu na obiad. Resztę dnia spędziłam z mamą.

"La da da da da, La da da da" zbudził mnie dźwięk przychodzącej wiadomości sms. Była od Julii "Spotkajmy się w parku za godzinę" - nie wiem, o co chodzi, ale pójdę. Ociągając się wstałam i poszłam do łazienki. Parę minut później zeszłam na dół. Mama już tam była i popijając kawę czytała gazetę.
- Mamo, idę się przejść.
- Znowu? Często wychodzisz na spacery. A właśnie przeczytałam, że nie jest tu zbyt bezpiecznie. Jest tu największy procent mutantów w Stanach!
- Tak, tak. Idę po się spóźnię.
- Spóźnisz?
- Umówiłam się z Julią w parku.
- Aha. Uważaj na siebie.
Wyszłam i dość szybkim tępem poszłam do parku. Na ławce siedziała już Julia. Widząc mnie uśmiechnęła się delikatnie i wstała.
- Hej.
- Hej. O co chodzi?
- O Alicję Markowską. To Twoja przyjaciółka, tak?
- Tak... do czego zmierzasz?
- Jeśli chcesz, to mogę Cię do niej zaprowadzić. - wytrzeszczyłam na oczy.
- Serio?! A więc miałam rację, ona tu mieszka! Jasne, że chcę!
- Ok, ale najpierw powinnaś coś wiedzieć...
- Co?
- Ten Instytut... wszyscy jego uczniowie, czyli również ona i ja... to...
- To...? - jak ja nie lubię, jak ludzie mówią tak powooooli...
- Mutanci - powiedziała. To by wyjaśniało, dlaczego tu jest ich najwięcej, i czemu państwo Markowscy przemilczeli tą sprawę. Oni zawsze protestowali przeciwko mutantom.
- Ahaaa... - powiedziałam z ociąganiem. - Jak dla mnie to bez różnicy. - stwierdziłam.
- Serio? - zapytała patrząc na mnie pytająco - To znaczy, że chcesz tam iść? Spotkać się z Alicją.
- Jasne. Kiedy możemy iść?
- Nawet teraz. Może być?
- Super - uśmiechnęłam się. W reszcie zobaczę się z przyjaciółką! - To wy macie jakieś moce, tak? - zapytałam po drodze.
- Tak... Ja na przykład umiem latać.
- Wow, fajnie. A Alicja?
- Ona? Ona ma anielskie skrzydła.
- Pewnie dlatego nawet nie przyszła się pożegnać. To tu? - zapytałam wskazując na wielki budynek Instytutu Dla Utalentowanej Młodzieży.
- Tak. - przycisnęła dłoń do czytnika i weszłyśmy przez bramę. Po chwili zostałam przez nią wprowadzona do wielkiego holu. - Alicja! - krzyknęła. Po chwili na schodach pojawiła się anielica ze szczotką do włosów w dłoni.
- O co cho... - zaczęła mówić, ale widząc mnie zamilkła. - Aastrid? - zapytała cicho.
- Tak. Stęskniłam się za Tobą. - rzóciłyśmy się sobie w ramiona.
- Co Ty tu robisz? - zapytała.
- Przeprowadziłyśmy się z mamą do Beywill, bo dostała tu prace. - długo gadałyśmy. Musiałyśmy nadrobić stracony czas.
- Wiesz może, co się dzieje z moimi rodzicami? - zapytała.
- Raczej nic nadzwyczajnego. Pytałam ich o Ciebie, ale nie chcieli nic powiedzieć. Zostałaś uznana za zaginioną.
- Serio? Oni nie chcą nawet odbierać ode mnie telefonu. - potem jeszcze długo gadałyśmy. W końcu musiałam wracać. Pożeganałyśmy się.

Część III
Szkoła i X-Men'i

Reszta tygodnia minęła normlanie, miło ale nie ma sensu go opisywać. Aż w końcu nadszedł ten dzień. Pierwszy dzień szkoły. Ubrałam się w białe rurki i zgrabną białą bluzkę. Tak wyszłam z domu. Na apelu dyrektorka, Raven Darkolm, wygłosiła zwykłe przemówienie, jak w każdej szkole. Była dość wysoką kobietą o wyraźnych rysach twarzy i spojrzeniu potrafiącym zabić z odległości kilometra. Potem uczniowie udali się do sal. Usiadłam w drugiej ławce rzędu przy oknie. Klasa była... bardzo mała. Zaledwie piętnasoosobowa. Nasz wychowawca, pan Steven Shlives wydawał się być raczej miły. Cały czas żartował i w ogóle dawał miłe wrażenie. "Może nie będzie tu tak dtragicznie jak sądziłam. Klasa wydaje się być OK, wychowaca też, odnalazłam Alicję..." zastanawiałam się wyglądając przez okno. Z zamyślenia wyrwał mnie dźwięk otwieranych drzwi do sali. Stanęła w nich wesoła dziewczyna z krótkimi blond włosami.
- Paniena spóźnialska. - uśmiechnąś się pan Shlives. - A to dobiero pierwszy dzień szkoły. No, ale miło, że panienka do nas dołączyła. Jak się nazywasz?
- Tabitha Smith. - odpowiedziała promiennie właścicielka imienia.
- No dobrze Tabitha, siadaj. - powiedział nauczyciel i wrócił do pisania w dzienniku. Dziewczyna rozejrzała się po sali i pewnym krokiem skierowała się do jednej z ławek.
- Hej, Jubs. - przywitała się z siedzącą w niej Chinką.
Nauczyciel podał nam plan lekcji, powiedział kilka słów o sobie i o szkole. Zapowiadało się nieźle. Siedziałam z Alice. Jak się dowiedziałam, potrafi ona chować skrzydła.

Weszłam do domu i odstawiłam torbę na fotel w salonie. Wykończona padłam na sofę. Z kuchni wychyliła się mama.
- Hej córeczko. I jak pierwszy dzień w szkole? - zapytała z uśmiechem.
- Fajnie. - powiedziałam siadając. - Co będzie na obiad?
- Naleśniki. - odparła mama znikając w kuchni. Opadłam spowrotem na sofę i włączyłam TV. Po południu siedziałam w pokoju na podłodze z plecakiem przed sobą uważnie studiując plan lekcji.
- Gdzie ja dałam podręcznik od geografii... - zastanawiałam sie głośno.
- Zdaje się, że tu. - mama weszła do mojego pokoju i wzięła z biórka książkę. - Właśnie dzwonili z sądu. Jutro rano mam rozprawę, więc mogę Cię podwieźć do szkoły, jeśli chcesz. - powiedziała podając mi ją.
- Jasne. - uśmiechnęłam się. - Już. Spakowana.

Budzik niemiłosiernie dzwonił. Wysunęłam rękę z pod kołdry próbując wymacać wyłącznik tej wrednej maszyny, która przerwała mój piękny sen. Moja rozczochrana głowa powoli wysunęła się z pod poduszki. Sennym wrokiem spojrzałam na sufit. Dzisiaj zaczyna się charówka, kartkówki, sprawdziany, odpytywania... Chyba każdy wie jak to jest. Z ociąganiem wstałam, ubrałam się i poszłam do łazienki.
- Aastrid, gotowa? - zawołała z dołu mama.
- Zarłas słodze! - powiedziałam ze szczoteczką w ustach, co miało znaczyć "zaraz schodzę". Zbiegłam na dół łapiąc po drodze plecak i chwytając jabłko z lodówki. Mama czekała już na mnie w samochodzie. Pod szkołą pożegnałam się z nią i wyrzucając po drodze ogryzek do kosza wbiegłam do szkoły. Poszłam do swojej szafki, której numer podał mi wczoraj wychowawca i schowałam tam niepotrzebne książki. Spojrzałam jeszcze raz na plan. Pierwsza była matma. Poszłam pod odpowiednią salę i tam poczekałam na dzwonek. Obok usiadła drobna brunetka. Wydawała się bardziej zagubiona ode mnie. Postanowiłam z nią pogadać.
- Hej. Jestem Aastrid Koperska, a Ty?
- Ja? Kitty Pryde. - powiedziała dziewczyna nieśmiało odwzajemniając uśmiech.
- Też masz teraz matmę? - zapytałam.
- Tak...
- Aha. My chyba jesteśmy razem w klasie, nie? U pana Shlives'a.
- Chyba tak. Co masz, ten, następne?
- Angielski. A Ty?
- Biologię. - przypominam, że w więszości liceów, przede wszystkim za granicą, uczniowie nie mają klasowych lekcji tak jak w Polsce.
- Znasz tu kogoś? - zapytałam z ciekawości.
- Raczej nie za bardzo.
- Ja prawie nikogo.
Wtedy zadzwonił dzwonek. Pod salą zebrała się grupka uczniów, a po chwili dołączyła nauczycielka. Usiadłam razem z Kitty i wtedy zaczęłam się zastanawiać, po co w ogóle mieliśmy brać książki, skoro i tak cały dzień będą tylko lekcje organizacyjne, czyli kryteria ocen, zapoznanie z materiałem itd.

Pierwsze dni minęły całkiem przyjemnie. Mimo tego, że na początku wszyscy czuli się nieswojo, to po dwuch tygodniach pierwszoklasiści zaaklimatyzowali się i poznali nauczycieli zarówno z dobrej, jak i ze złej strony. Większość uczniów twierdziła, że są lepsi niż w poprzednich szkołach. Poznałam wszystkich z mojej klasy, jak i osoby z którymi chodzę na inne przedmioty. Ogólnie, większość z nich bardzo, albo przynajmniej trochę polubiłam. Wyjątki oczywiście były. Takie jak Duncan Matthews z drugiej klasy. Wiadomo, nie chodzę z nim na lekcje, bo to inny rocznik ( i Bogu dzięki ), ale mam już diagnozę na jego temat: zadufany w sobie kapitan drużyny footballowej z mózgiem wielkości ziarnka maku. Nie wiedzieć czemu, większość dziewczyn ze szkoły do niego zarywała. Osobiście mnie nie kręci taka kupa mięsa. Oprócz niego, nie polubiłam też dziewczyny z mojego rocznika imieniem Taryn Fujioka... I jej "obstawy" w postaci dwuch przyjaciółeczek. To szkolne plotkary i tyle. A dwulicowość to coś, czego nienawidzę w ludziach najbardziej. Nie żebym nie lubiała czasem sobie poplotkować, ale one były po prostu wredne. Taryn zarywała do Scott'a Summers'a, któremu, jak już zdążyłam zauważyćm podoba się ze wzajemnością Jean Grey ( taa... on też taki niby idealny... niby ). Miałam "przyjemność" poznać ich oboje. Od początku roku byłam wielokrotnie w Instytucie, w odwiedzinach u Alicji, a właściwie Alice, bo to w końcu już nie Polska. Poznałam wszystkich mieszkańców, których jak narazie nie ma dużo. Jak narazie mogę powiedzieć o nich tyle:
Profesox Charles Philip Xavier to założyciel instytutu. Jest też najpotężniejszym telepatą na świecie i milonerem. To bardzo spokojny mężczyzna, co czasami mnie denerwuje.
Ororo Monroe to młoda kobieta o śnieżno-białych włosach prawie do pasa. Bardzo miła, można z nią o wszystkim porozmawiać. Panuje nad pogodą. Pseudo: Storm.
Scott Summers emituje wiązkę destrukcyjnych promieni laserowych z oczu. Brzmi to trochę strasznie, i trochę takie jest. Łatwo się denerwuje. Jest przywódcą X-Men. Na akcjach ma pseudonim Cyclop.
Jean Grey czyli "panna idealna" to telepatka i telekinetyczka z wręcz niezniszczalnym uśmiechem na twarzy. Twierdzi, że jej włosy są naturalnie takie rude, a raczej czerwone, ale ja jej nie wierzę. Jest tak jak Scott w trzeciej klasie liceum. Na akcjach ma pseudonim Marvel Girl, ale prawie nogdy go nie używa, więc jest po prostu "Jean".
Tabitha Smith to wybuchowa dziewczyna. Dosłownie. Potrafi tworzyć małe, wybuchające kuleczki - z tą jej pseudonim "Boom-Boom". Uwielbia muzykę, dobrą zabawę, żarty... zakupy. Trochę zwariowana.
Amara Aquilla to najlepsza przyjacióła Tabithy. Ma pseudo Magma bo potrafi zmienić się w płynną skałę, czyli magmę. Wesoła dziewczyna, lubi zakupy i muzykę.
Bobby Drake czyli Iceman, jak nie trudno się domyślić tworzy lód, ale potrafi się też nim pokryć. I uwaga! Nie odczuwa zimna! Takiemu to dobrze... Lubi żarty i głupie wygłupy, co czasami doprowadza wszystkich obecnych do białej gorączki, ale i tak nie da się go nie lubić.
Są jeszcze Sunspot, Cannonball, Wolfsbane, Berzerker, Multiple Man, Jubilee... Lubię ich wszystkich, ale nie ma czasu na ich opisywanie. Ogólnie, chwilowo oprócz Alice i Julii to cały skład Instytutu. Mimo to, w Beyvill jest jeszcze jedna grupa mutantów. Nazywają się Brotherhoot albo po prostu Bractwo ( Bractwo Drewnianego Domu ). Mieszkają w największej ruderze w mieście.
To chyba tyle na ten temat.

Miną wrzesień, zaczą się październik. Nauki było coraz więcej. Uczniowie znali się już dobrze. Pierwszoklasiści wdrążyli się w życie szkoły już na amen i wyrobili sobie o sobie na wzajem zdanie. Ja też. Wiedziałam już, z kim będę w bliższych kontaktach, a do kogo lepiej się nie zbliżać.
Stałam koło swojej szafki zastanawiając się jakie książki wyciągnąć. Po przeciwnej stronie korytarza zauważyłam moją dobrą kolerzankę, odwróciłam się tyłem do szafki i zapytałam.
- Hej, Amanda. Z kim mamy zastępsto na matmie?
- O, hej. Mmm... Z panią Violettą.
- Aha, dzięki. - powiedziałam wyjmując z szafki podręcznik do Angielskiego. Zamknęłam szafkę i poszłam pod salę. Siedziała już tam Kitty.
- Hej, Aastrid. Mam pytanie. Mogłabyś dać mi do uzupełnienia, ten, zeszyty? - zapytała. Przed tydzień jej nie było w szkole.
- Cześć. Jasne. Spotkamy się po szkole?
- Ok, u mnie?
- Może być. - uśmiechnęłam się. Po lekcjach, tak jak obiecałam poszłyśmy z Kitty do niej do domu. Był to niewielki domek, bardzo schludny i zadbany. Po wielokrotnych wizytach tutaj stwierdziłam, że jej rodzice są zdecydowanie nadopiekuńczy. Poszłyśmy do jej pokoju. Na łóżku leżała jaj ukochana przytulanka-smok. Odrobiłyśmy razem lekcje, pouczyłyśmy się. Tak minęły i następne dwa miesiące.

Rozdział IV
Przypływ nowicjuszy

Szkoła, spotkania ze znajomymi, wizyty w Instytucie, dużo nauki... Miasto znałam już równie dobrze co Warszawę, w Instytucie czułam się jak w domu, znałam wszystkich. Ogólnie życie mijało miło i ciekawie. Tak jak w Polsce, z tym wyjątkiem, że wtedy żadne nadprzyrodzone moce nawet mi się nie śniły.
Wtedy do Instytutu, a więc i Liceum zaczeli nagle nadciągać nowi uczniowie, co wywołało niemałe zamieszanie. Sama wiem, jak to jest zamieszskać w nowym miejscu, w którym się nikogo nie zna. Ale ja chociaż przyjechałam z mamą.
Na dodatek na meczu footaballowym na dodatek Scott miał "małą" wpadkę z mocą. Powiedzmy, że sporo rozwalił, ale policja uznała to za przypadek.
Pod szkołą podbiegła do mnie Julia.
- Hej, Aastrid! - zatrzymałam się i odwróciłam w jej stronę.
- Cześć. - uśmiechnęłam się. Dziewczyna wyglądała na podekscytowaną.
- Już dawno nie było nowych, i robiło się już nudno. Ale w końcu ktoś jest! - powiedziała łapiąc oddech.
- O, fajnie. Kto?
- Taki jeden nowy chłopak z Niemiec.
- Aha. Co umie? Ile ma lat? - zapytałam raczej dla ucieszenia przyjaciółki, niż dla wiedzy. W koncu i tak ciągle chodzę do Instytutu, to bym się i tak dowiedziała.
- Jest w naszym wieku, umie się teleportować.
- Bajer - zaśmiałam się. Znałam podejście Julii do chłopaków. "Każdy osobnik, jest potencjalnym kandydatem na chłopaka" to jej dewiza życiowa.
- Jak przyjechał, od razu zrobił wokół siebie sporo hałasu, bo wczoraj też taki jeden z Brotherhoot przyszedł do Instytutu i razem dostali się do Danger Room, a tam jest system obronny. Gdyby nie Scott i Jean to by już pewnie byli martwi!
- Haha to się nazywa wejście. - zaśmiałam się. A co z tym z Brotherhood?
- Zwiał. Ale to nie koniec newsów. Przyjechał nowy Instruktor. Znaczy... nie taki znowu nowy, bo już kiedyś uczył w Instytucie. Na mnie nie zrobił dobrego pierwszego wrażenia...
- No to Instytut się rozrasta.
- Uhu. Ten chłopak chyba będzie w naszej klasie, bo jest jak narazie najmniejsza.
W tym momęcie doszłyśmy do szafek. Wyjęłam fizykę i poszłyśmy razem pod salę. Lekcja jak każda inna, akórat w tym przypadku nielubiana przeze mnie, skończyła się po żmudnych 45 minutach odliczania do dzwonka. Potem były jeszcze jakieś lekcje, na których omalże przysypiałam. Nie mam dzisiaj głowy do nauki. Na przerwie śniadaniowej poszłyśmy z Alice i Julią na zewnątrz. Zawsze jak jest ładna pogoda siadamy na dworzu. Przy stoliku siedział już Scott, Jean, Bobby, Tabitha, Amara i ten nowy. Postawiłyśmy na stole nasze tacki z jedzeniem i usiadłyśmy z nimi witając się. Nowy chłopak przyglądał mi się z zaciekawieniem.
- Nie widziałem Cię w Instytucie - powiedział podejźliwe.
- Bo mnie tam wczoraj nie było - uśmiechnęłam się.
- Zaraz... to ty jesteś ta Aastrid? - zapytał.
- No - widzę, że już ktoś coś o mnie wspominał.
- Aha. Ja jestem Kurt Wagner - uśmiechną się.
Po szkole jak zawsze poszłam do domu.

Następnego dnia gdy grzebałam w swojej szafce przyszła zaspana Alice.
- Co taka zmęczona? - zapytałam.
- Cerebro zaczął wyć o czwartej nad ranem. Uoooaaa - ziewnęła.
- Znowu ktoś nowy? - zapytałam.
- No... i to nie byle kto, a twoja dobra kolerzanka.
- Hę? - popatrzyłam na Alice pytająco.
- Katherine Pryde.
- Serio? Kto jak kto, ale ona? - niedowierzałam. To tak jakoś do niej nie pasowało.
- No. Mają ją dzisiaj zwerbować. Dobra ja lece bo muszę się jeszcze pouczyć, pa! - rzuciła na odchodne Alicja i zniknęła za zakrętem. Po chwili po mojej lewej stanęła Kitty i bez słowa otworzyła swoją szafkę. Zdecydowanie nie wyglądała na zbyt wesołą.
- Hej Kitty.
- Co? A, hej.
- Coś masz kiepski humor. - powiedziałam delikatnie się uśmiechając. Chciałam jakoś ją pocieszyć.
- Też byś miała. - powiedziała z westchnieniem.
- Co się stało? - zapytałam. Mniej więcej wyobrażam sobie, co to mogło być, ale przecież jej tego nie powiem.
- Nie, nic... Nie chcę o tym mówić. - powiedziała nadal zatopiona wzrokiem w swojej szafce.
- Jak coś, to wiesz gdzie mnie szukać. - powiedziałam i odeszłam. Nie będę jej zmuszać, żeby mi się zwierzała.
Na trzeciej lekcji był w-f na boisku. Na zbiórce nie było Kitty. Dołączyła pare-naście minut po dzwonku posyłając wściekłe spojrzenia w stronę dziewczyny, która miała teraz skakać. Nie zastanawiałam się zbytnio dlaczego. Stałam właśnie czekając na swoją kolej w skokach w dal, gdy ziemia się zatrzęsła. Z trudem łapiąc równowagę rozejrzałam się dookoła. Na dachu szkoły stał uśmiechnięty Lance Alvers i dwuch innych chłopaków.
Na przerwie znalazłam Alice. Powiedziała, że Jean i Profesor byli w odwiedzinach u państwa Pryde, ale oni nie chcieli rozmawiać na temat Kitty. Potem Jean starała się porozmawiać z Kit w szkole, ale ona nadal uciekała. Nie chciała nic słyszeć na temat mutantów, mocy a już na pewno Instytutu. Rozmawiając tak doszłyśmy z tacami na boisko, tam gdzie były stoliki. Kitty siedziała sama, rozglądając się nerwowo.
- Ja spróbuję z nią porozmawiać. - powiedziałam spoglądając w stronę dziewczyny.
- Na pewno? - zapytała Alicja.
- Tak. Dobrze znam Kitty. Może uda mi się ją jakoś przekonać.
Podeszłam do jej stolika i usiadłam naprzeciw brunetki. Siedziałyśmy same.
- Czemu się tak rozglądasz? - zapytałam siadając.
- Uh... Dzisiaj od rana wszyscy są jacyś, ten, dziwni.
- Dziwni? W jakim sensie? - zapytałam jakby nigdy nic.
- Czegoś ode mnie chcą... Po tym co się, ten, stało dziś w nocy.
- A co się stało? - dokładnie nie wiedziałam jak Kitty odkryła swoje moce, ani nawet jakie one były. Nie wiedziałam też, jak zacząć rozmowę. Brunetka zamyśliła się.
- Mogę Ci zaufać? - skinęłam głową. - Bo... Dzisiaj w nocy zdarzyło się coś dziwnego. Sama nie wiem co... Tak jakby... pewnie pomyślisz, że, ten, jestem jakąś wariatką, ale... No, wypadłam przez sufit. To... to było dziwne. Ja nad tym, ten, nie panuję. - mówiła cicho.
- Serio? No, wiem, że takie coś jest możliwe... - próbowałam się wysłowić. - I wiem, że można nad tym zapanować.
- Niby jak? Mam nadzieję, że nie jesteś taka, jak tamta rudowłosa, co, ten, chciała mnie wysłać do jakiegoś wariatkowa! - domyślam się, że mówi o Jean.
- Wariatkowa? Nie, to nie jest odpowiednie słowo.
- Więc, niby jakie?
- To zwykła szkoła, w której uczy się panowania nad takimi mocami.
- Ta, jasne. - prychnęła Kitty. - Nie ma mowy! Jesteś taka sama jak oni! - powiedziała. Patrzyłam na odchodzącą Kitty, a potem przeniosłam się z tacką do stolika X-Men'ów, którzy z ciekawością przyglądali się całej sytuacji.
- Będzie ciężko - westchnęłam siadając.
I rzeczywiście miałam rację. Zanim Kitty zgodziła się zamieszkać w Instytucie razem z Alversem włamała się do szkoły, a on jeszcze rozwalił sporą część szkoły, ale to jak się zgrali i po co tam weszli, to już inna historia. Najważniejsze, że po tych przygodach zdecydowała się na przeprowadzkę, a jej rodzice na to przystali.
Gdy wracałam następnego dnia ze szkoły z tyłu nadbiegła Kitty.
- Aastrid! Zaczekaj! - zawołała. Przystanęłam i odwróciłam się delikatnie się uśmiechając. - Wiesz, sorki za to co wczoraj, ten, mówiłam. Tam nie jest tak źle, jak sądziłam. Powinnam była Cię wysłuchać. - powiedziała ze skruchą.
- Spokojnie Kit, na Twoim miejscu pewnie też bym się wściekała.
- Dzięki.
Wtedy zadzwoniła moja komórka.
- Halo?
- Hej Aastrid, tu mama.
- Cześć mamuś.
- Mam prośbę, córuś. Kup po drodze ogórki.
- Eh, dobrze.
- No to papa.
- Widzimy się w domu. - powiedziałam i rozłączyłam się. - Muszę jeszcze coś kupić. Zajrzę dzisiaj do Was.
- Ok, nie zapomnij. - powiedziała Kitty i odeszła machając wesoło.

Postawiłam reklamówkę na blacie.
- Mamuś, pośpiesz się z obiadem, ok? Śpieszę się. - powiedziałam siadając.
- A gdzie idziesz? - zapytała matka wyjmując zawartość reklamówki.






o c e ń     u t w ó r

Niestety, tylko zalogowani użytkownicy mogą oceniać utwory.

s t a t y s t y k a

śr. ocen : 6.00
il. ocen : 1
il. odsłon : 1252
il. komentarzy : 0
linii : 266
słów : 6039
znaków : 29802
data dodania : 2009-11-12

k o m e n t a r z e

Brak komentarzy.

d o d a j    k o m e n t a r z

Niestety, tylko zalogowani użytkownicy mogą dodawać komentarze.



p o l e c a m y

o    s e r w i s i e